poniedziałek, 7 października 2013

Rozdział 5

Edytuj post


Kiedy obudziłam się z samego ranka Colina nie było już przy mnie. Spoglądając na zegarek w oczy zakuła mnie 7:30. Warknęłam ze wściekłością chowając twarz z powrotem w poduszkę. Jest se piękna sobota, ptaszki śpiewają, słoneczko grzeje, wiatr rozdmuchuje spadające liście, ja mam wolne, ale zamiast się choć raz wyspać muszę budzić się z samego rana...
Klnąc cicho pod nosem przemierzałam ciche korytarze ogromnej posiadłości, kierując się w stronę kuchni. Trzęsące się nogi ledwo utrzymywały ciężar mojego tłustego cielska na schodach. Wszystko było tak nienaturalnie ciche i spokojne. Czułam się tutaj źle. Tutaj od rana nie tłucze się pralka, jajka wesoło nie skwarczą na patelni, pół twojej rodziny nie krząta się po domu, bo przyszło w odwiedziny na śniadanie. Nikt nie krzyczy, nikt się nie śmieje. Nie ma rodzinnej atmosfery chaosu, jest samotnie. Smutno i nic mi tutaj nie pasuje.
Weszłam do kuchni i  uchyliłam drzwi lodówki. Wyciągnęłam karton soku pomarańczowego i niezgrabnie przelałam zawartość do szklanki. Usiadłam przy stole i patrzyłam się w ścianę wsłuchując się w głuchą ciszę. Samotne poranki mają też swoje plusy: nikt cię nie budzi (chyba że bliżej zapoznasz się z bezsennością), nikt cię nie pośpiesza, nkt nie nakłada ci gorących tostów na talerz (chociaż to nie jest takie złe, kiedy nie masz anoreksji), możesz wszystko zrobić po swojemu i powoli (tęskniąc a rodzinną atmosferą).
Skoro dziś jest sobota, to dom jest pusty do dwunastej, potem przychodzi Madie, następnie Colin, a na końcu wesołe małżeństwo i szczęśliwa rodzinka w komplecie. Potem z uśmiechami zasiadają przy obiedzie i opowiadają o swoim wspaniałym dniu. Na koniec jedzą słodkie, wysokokaloryczne desery i szczerząc zęby powracają do swoich zajęć. Jakoś dzisiaj nie mam ochoty na tą błazenadę. Jakbym kiedykolwiek miała...
Napisałam tacie, że wrócę późno i żeby nie czekali na mnie z obiadem; zjem na mieście. Zoatsawiłam kartkę na stole w kuchni i wylewając do zlewu nie ruszony sok, poszłam się ubrać.
Kiedy wyszłam na zewnątrz, zatrzaskując drzwi, uderzył we mnie silny podmuch wiatru. Wcisnęłam dłonie w kieszenie płaszcza i ruszyłam żwawym krokiem wzdłuż ulicy. Londyn jest na prawdę dużym miastem. Jak dla mnie zbyt dużym. Przyzwyczajona do małego miasteczka w Polsce gubiłam się w ogromnym Londynie, jego pokręconych uliczkach i dzielnicach. Pomimo mojego już dość długiego pobytu w Anglii, to wciąż dla mnie za dużo.
Otworzyłam drzwi małego budynku i rozejrzałam się. Prawie natychmiast ruszyłam w stronę kobiety za dość dużym biurkiem, które miało chyba robić za recepcję.
-Dzień dobry. - mruknęłam posyłając w jej stronę słaby uśmiech.
-Witam. W czym mogę służyć? - spytała o wiele hojniej wykrzywiając usta, prowadząc ich kąciki do miłego uśmiechu.
- Chciałabym się zapisać na sekcję artystyczną i... I muzyczną. -  odpowiedziałam.
- Już przynoszę papiery. - rzuciła w moją stronę kobieta i znikła za drzwiami.
Spokojnie wypełniałam rubrykę za rubryką. Zaczynając od imienia, przez stopień umiejętności, aż po godziny w szkole. Marszcząc brwi omiotłam jeszcze raz wszystko spojrzeniem i oddałam pani Allen (jej nazwisko poznałam gdzieś pomiędzy jej wesoło gadką, a moimi krótkimi odpowiedziami) papiery.
- Prawdopodobnie za tydzień będziesz miała testy, potem zadzwonię i podam ci szczegóły.- poinformowała mnie, spinając kartki razem.
-Do widzenia. - rzuciłam jeszcze i wyszłam z pomieszczenia.
Postanowienie o zapisie do Szkoły Artystycznej wzięło się właściwie z tego, że: a) mam dużo wolnego czasu, b) w mojej szkole raczej nie biorą pod uwagę arystycznych dusz, c) czas coś zrobić ze swoimi pasjami, a nie ukrywać je w zamkniętym pokoju.
Przeszłam przez bramę West Ham Park (nie chciałam tłumaczyć nazw własnych). Kiedy ja zdążyłam znaleźć się w tej części Londynu? Rozejrzałam się spokojnie. Parę osób siedziało na kocach, starając się zapomnieć o zimnym wietrze, trochę nastolatków kopało piłkę, para dziewczyn jeździła na rolkach. Każdy wiódł własne życie, z własnymi problemami i każda osoba ma swój własny pogląd na świat.
Opadłam na ławkę, przymykając powieki. Otworzyłam je i spojrzałam na zegarek w telefonie. Godzina 15:30 nakazywała zjeść cokolwiek, żeby nie zemdleć na środku ulicy, ale ja zamiast w stronę jakiejś knajpki, podążyłam do najbliższej kawiarni.
Wchodząc do środka uderzyło we mnie ciepłe powietrze, rozgrzewając zarumienione policzki. W środku unosił się aromat kawy i słodkich ciast. Usidłam w kącie, z dala od spojrzeń ludzi, nie skora znieść ich wścibskich tęczówek, przemykających przez moje wychudzone ciało. Już od dawna znam to spojrzenie: ''patrzcie, kolejna anorektyczka.'' W końcu podeszła do mnie kelnerka, a ja zamówiłam zieloną herbatę. Z własnymi myślami piłam gorący napój, stukając palcami po blacie. Pamiętam jak mama siadała na przeciwko mnie, biorąc kubek z kawą i patrzyłyśmy się na siebie w ciszy. Nic więcej nie było nam potrzebne. Teraz, tęsknię za widokiem tych łagodnych tęczówek, skanujących moją zarumienioną buzię.
Wychodząc z kawiarni wcisnęłam do uszu słuchawki, puszczając playlistę. Znalazłam się nagle nad Tamizą, opierając się o barierkę. Powinnam zacząć zastanawiać się nad tym gdzie chodzę... Odepchnęłam się dłońmi od metalu i ruszyłam w dalszą drogę. Przez melodię piosenki przebił się czyjś wesoły śmiech. Odwróciłam się w tamtą stronę. Nagle mignął mi gdzieś błękit TYCH tęczówek, ale zaraz potem zniknął, a przed oczami miałam tylko znudzonych londyńczyków. Potrząsnęłam głową, wyrzucając z głowy niepotrzebne myśli i skierowałam się w stronę mojego miejsca zamieszkania.
Nawet nie wiem kiedy to minęło, ale na zegarze widniała 24:30, kiedy minęłam próg domu. Nie robiąc hałasu, przedostałam się do swojego pokoju. Wzięłam szybki prysznic i łykając kilka tabletek nasennych pogrążyłam się w głębokim śnie.
Gdy obudziłam się rano, zniknął przyjemny sen, a uderzyła we mnie rzeczywistość: dzisiaj niedziela, a to oznacza obiad z tym całym zespołem taty...
Na prawdę próbowałam o tym myśleć jak najmniej, ale po prostu się nie dało. Elizabeth krzątała się od rana w kuchni, sprzątała mieszkanie (jakby nie było wystarczająco wyczyszczone) i dawała każdemu zadania. Tylko ja zabunkrowałam się w swoim bezpiecznym pokoju i dopiero kiedy zbliżała się godzina obiadu, wstałam z parapetu i poszłam do łazienki.
Pogładziłam sukienkę z miękkiego materiału założoną na moje ciało. Zapewne eksponowałaby się znacznie lepiej na wieszaku w szafie, niż na ohydnej, bladej skórze, ale to wyjątkowa okazja.
Poza tym, jest to sukienka, w której miałam iść na pogrzeb mamy. Zdarzenie to miało mieć miejsce kilka lat temu i w sumie odbyło się, ale nie miałam dość sił psychicznych jak i fizycznych by obejrzeć jej sztywne, smutne zwłoki w drewnianej trumnie.
Wspomnienie rodzicielki przywołało łzy do moich oczu.
''O nie, musisz się trzymać'' -powiedziałam do siebie w duchu i poprawiłam zsuwające się ramiączko.
W dawnych czasach sukienka miała być na mnie idealnie dopasowana, a teraz, pomimo, że byłam sporo starsza - rozmiar XS był za duży.
W pewnym sensie byłam niepoczytalna umysłowo. Specjalnie ubrałam się w ten strój. Chciałam pokazać, że zmuszanie mnie do brania udziału w jakimś tam obiedzie z jeszcze mniej interesującym mnie zespołem jest nieposzanowaniem mojej woli. To jak p o g r z e b mojej duszy.
Wsunęłam na stopy pasujące do ubioru, czarne balerinki i przygotowałam się do odprawienia teatrzyku, w którym dostałam najmniej znaczącą, epizodyczną rolę.
W idealnym (choć wciąż strasznym) momencie usłyszałam dzwonek do drzwi zapowiadający gości.
-Madie!-krzyknęłam półgłosem co raczej przypominało szept.
Dziewczynka wyszła ze swojego pokoju odziana, w o dziwo nieróżowy, komplet składający się z kremowego sweterka i brzoskwiniowej sukienki do kolan.
Z ręką na sercu musiałam przyznać, że wyglądała zaskakująco uroczo i normalnie.
-Możesz iść przede mną? -nim zdążyłam dokończyć zdanie, została popchnięta w kierunku schodów.
Z dołu dobiegały głuche rozmowy i liczne śmiechy.
Mimo to, zebrałam się w sobie, poprawiłam rozpuszczone luźno włosy i lekkim krokiem zeszłam po stopniach prowadzących wprost do salonu.
Jeszcze przed postawieniem nogi na ostatnim stopniu, słyszę piski, a raczej wycia, Mad.
Oczywiście przyśpieszyłam kroku chcąc sprawdzić na co tym razem się przewróciła.
Po wejściu do salonu mój wzrok nie odnajduje w pierwszej kolejności przewróconego, tłustego cielska przyrodniej siostry na podłodze, lecz wzrok błękitnych oczu.
To On.
Odnalazłam go.
Szukam w sobie jakichkolwiek oznak szczęścia, radości. Czuję jednak tylko przerażenie.
Co jeżeli podzieli się informacjami na mój temat z Rodziną Idealnych?
Wciąż stojąc w miejscu szukałam jakiegoś ratunku.
-Leno, czy mogłabyś usiąść już z nami do stołu? -zapytał ojciec.
Otrząsnęłam się, kiwnęłam posłusznie głową i zajęłam jedyne wolne miejsce przy mahoniowym meblu.
Przeoczyłam istotny szczegół. Mianowicie: znajduję się teraz centralnie na przeciw tajemniczego chłopaka. Szukam w jego wzroku jakichkolwiek oznak zaciekawienia, czegoś, co mogło by mnie zmartwić. Co najdziwniejsze blondyn tylko uśmiechnął się do mnie ciepło i odwrócił wzrok w kierunku zagadującego go mulata.
Czyżby mnie nie pamiętał?
To chyba trochę mnie zabolało. Głupia, powinnaś się cieszyć.
Ktoś nałożył na mój talerz sporą porcję ryżu i warzyw z kurczakiem. Zjadłam prawie połowę dania bez żadnych sprzeciwów. Pomimo szczerych chęci, nie zdołałam zmieścić nic więcej.
Zauważyłam, że Colin przyglądał się moim poczynaniom i uśmiechnął się pokrzepiająco.
To dodało mi sił by zwrócić uwagę na to co konkretnie się dzieje wokół mnie.
Piątka chłopaków zaczęła przedstawiać się po kolei. Udało mi się nawet zapamiętać ich imiona. Harry, Zayn, Liam, Louis i niebieskooki blondyn Niall. Czyli One Direction.
Bezimienny chłopak z parku przestał być dla mnie anonimowy.
Niall.
Teraz to imię nie będzie dawało mi spać po nocach.
Wkrótce wyszło na jaw, że nie mam kompletnie pojęcia kim oni są.
-Na prawdę nigdy o nas nie słyszałaś? -zapytał Harry. Jego zdumiona mina była bezcenna.
-Przykro mi. -powiedziałam wzruszając obojętnie ramionami.
Chłopak starał się nawiązać ze mną kontakt. Zagadywał, pytał o dziwne rzeczy.
Był miły, ale nie potrafiłam się przy nim odnaleźć. Mój wybawca, o którym za wszelką cenę starałam się zapomnieć przyszedł mi z pomocą.
-Leno, co lubisz robić w wolnym czasie? -zapytał Niall odciągając ode mnie lokatego zboczeńca.
-Chodzę do szkoły, uczę się, czytam. Nic specjalnego. -skłamałam. Po chwili zorientowałam się, że wypadałoby zapytać o to samo.- A ty? Co lubisz robić?
-Śpiewam, ale lubię też pograć na gitarze.
Momentalnie podniosłam wzrok. Jedna, jedyna rzecz, która nas łączyła sprawiła mi ogromną radość.
Chłopak chyba to zauważył i posłał mi pytające spojrzenie.
Nerwowo zaczęłam bawić się bransoletką zaczepioną na lewym nadgarstku, która miała na celu przysłonienie blizn.
Resztę obiadu przemilczałam nie starając się być chociaż kulturalną dla reszty otoczenia. Miałam ich grzecznie mówiąc głęboko w nosie.
Istniał tylko On. Poprawka. Istniał tylko Niall.
Gdy Elizabeth z trudem odciągnęła przyssaną do Harrego jedenastolatkę, dała mi za zadanie odprowadzić chłopców do drzwi.
Spełniłam jej żądanie.
Każdy po kolei wychodził, a ja żegnałam się z nimi wymuszając z siebie ostatki szczęścia. Został tylko Niall, który wyraźnie się ociągał.
Już myślałam, że wreszcie wyjdzie z tego przeklętego domu, kiedy nagle obrócił się w moją stronę.
Szybko chwycił mnie za nadgarstek mocno nacierając na blizny. Syknęłam z bólu zaciskając szczękę.
-Bolało, boli i będzie boleć. - szepnął w moją stronę i już go nie było.
Stałam oniemiała w progu i patrzyłam się pustym wzrokiem w przestrzeń.
Nie wiek kto i jak, ale w jakiś posób pewna osoba odciągnęła mnie od wejścia i dotargała do pokoju.
Pamiętam tylko jego słowa przechodzące przez moją głowę i te niebieskie tęczówki, które widziałam zamiast rzeczywistości.

3 komentarze:

  1. Genialne ;)
    Jestem ciekawa co dalej ;D
    Pozdrawiam Bella♥

    zapraszam na:
    http://imaginy-one-direction-polska.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. na prawde swietne opowiadanie ! i w koncu pojawili sie chlopcy :3 /Nadia

    OdpowiedzUsuń

Credits crazykira-resources | LeMex ShedYourSkin | ferretmalfoy masterjinn | colourlovers FallingIntoCreation